Długo się zbierałem z publikacją tego wpisu, ale się udało 🙂 Poniżej przedstawiam opowiadanie dotyczące wyjścia na Szpiglasowy Wierch, w warunkach zimowych. O niebezpieczeństwie dotyczącym uprawiania turystyki zimowej w Tatrach.
22 lutego 2015 roku wybrałem się z moim dziewczyną w Tatry Wysokie. Standardowo jak to zwykle bywa, wczesnym rankiem wyruszyliśmy PeKaeSem z dworca głównego do Zakopanego. Prognozy meteorologiczne wskazywały ładną pogodę z popołudniowym zachmurzeniem (oczywiście zawsze trzeba pamiętać, że w górach pogoda jest nie przewidywalna! ).

Wracając do dnia poprzedniego moja Martynka, zabrała mnie do teatru „KTO” na spektakl „Rondo”. Przedstawienie bardzo fajne, ciekawe, a przede wszystkim śmieszne wprawiło nas w sielankowy nastrój, a zarazem w stan odczuwalny „weekend” dodaje Martyna. Jak dla mnie, przedstawienie byłoby super, gdyby nie ogromna ilość przekleństw, które mnie raziły. A tak to fajnie się bawiłem i udało mi się uciec od spraw codziennych (sesja i te sprawy).
Zaraz po spektaklu oznajmiłem Martynce, że jestem głodny gór i chce jechać następnego dnia w Tatry. Martynce mocno nie spodobał się ten pomysł. Po długiej i twardej dyskusji udało mi się ją przekonać do wyjazdu, a jak czytaliście wpis dotyczący Dnia Kobiet w drodze na Kasprowy Wierch, to wiecie, że Martyna boi się chodzić zimą po górach (przez spore ekspozycje oraz schodzące lawiny). Jest troszkę w tym racji bo do gór zawsze trzeba mieć szacunek i przed każdym wyjściem, trzeba dobrze się przygotować! Ustaliliśmy, że ja pójdę szybkim krokiem przez Dolinę Pięciu Stawów na Szpiglasowy Wierch, a następnie zejdę do Morskiego Oka, gdzie będzie czekać moja ukochana.


Od Palenicy jakąś godzinkę szliśmy razem, delektując się powietrzem oraz widokami. Trzeba było tylko uważać by się nie poślizgnąć, bo miejscami śnieg, który przykrywał asfalt był nieźle wyślizgany. Przy Wodogrzmotach Mickiewicza nasze drogi się rozeszły, Martyna udała się prosto do „Moka”, a ja odbiłem zielonym szlakiem do „Piątki”.



Plan był prosty, dołączyć do jakieś grupki, która szła w to samo miejsce co ja. Niestety idąc szybkim krokiem, nikt nie wybierał się na Szpiglasową. Słyszałem tylko idziemy na Zawrat albo idziemy na Kozią. Nieoczekiwanie niedaleko Siklawy spotkałem starą znajomą Natalie, która szła z kolegą, lecz niestety też nie w moją stronę. Troszkę pogawędziliśmy, wymieniliśmy się informacjami, idąc swoim tempem, zostawiłem ich, samych sobie 🙂





Całe szczęście udało mi się nawiąż kontakt z osobą, która dzień wcześniej przebyła tą samą trasę co ja miałem zamiar. Facet opowiadał, że szli w pięć osób jakieś 4 godziny, że trasa przetarta dobrze, tyle że mieli pecha bo w tym samym czasie w Tatrach wiał Halny i na górze dochodził do 90 kilometrów na godzinę.

W „Piątce” zrobiłem pierwszą dłuższą przerwę, „wsunąłem” kanapkę, zjadłem zupkę. Prawie bym złapał towarzystwo, lecz w ostatniej chwila parka zmieniła zdanie i skierowała się w stronę Koziego Wierchu. Może gdybym był jakieś 10 czy 20 minut wcześniej to miałbym z kim atakować na Szpiglas, lecz niestety za późno dotarłem do schroniska.


Przy okazji dowiedziałem się, że w tej samej okolicy ( w Dolinie Pięciu Stawów), była akcja poszukiwawcza dwóch doświadczonych taterników, którzy nie wrócili na noc do schroniska, jak się później okazało, znaleziono ich następnego dnia, przysypanych śniegiem w okolicach Siklawy, gdzie niedawno przechodziłem. Kurcze, mocno dają takie sytuację do myślenia. Czasem człowiek nie zdaje sobie sprawy w jakie niebezpieczeństwo się pakuje…

(TOPRowcy udzielali szkolenia lawinowego)


Postanowiłem jeszcze zaczerpnąć opinii pełniącego służbę TOPRowca, który stwierdził, że trasa, którą się wybieram jest najlepszą z możliwych, bo na Kozi Wierch dosłownie „waliły” tłumy jak się patrzyło ze schroniska, przy Zawracie lubią często schodzić lawiny, natomiast dróżka na Szpiglasową jest przetarta dobrze i przez większość dnia mało pada na nią słońce, by pokrywa śnieżna mogła być słabo związana. Po tych słowach, szybkim krokiem ruszyłem do góry, zimowym podejściem.


Na szlaku wyminąłem parę par i jednego samotnego pana. Przy okazji dałem znać Martynce, że wszystko jest ok, bo w schronisku jak się umawialiśmy, nie miałem zasięgu.

Będąc już prawie przed samym szczytem, a właściwie przed przełęczą, moim oczom ukazały się dwa dzieciaki. Tak na oko myślę, że mieli z 7 może 10 lat. Szli uwiązani liną z rodzicami, z Morskiego Oka. Na ich twarzach oczywiście malowało się zadowolenie. Można by tu się zastanawiać czy rodzice odpowiedzialnie się zachowali, lecz ja nie zamierzam tego komentować.
Wbiłem na szczyt. Moim oczą ukazały się piękne, ale to przepiękne widoki: na Tatry Zachodnie, Wysokie, Polskie i Słowackie. Po prostu pięknie! Właśnie za takimi widokami, bardzo długo tęskniłem, oj bardzo. Aj szkoda, że nie mieszkam w górach 🙁





Napełniony dobrocią natury, w pełni szczęścia zacząłem schodzić do mojej ukochanej, która w „Moku”, spędzała czas z wyłożonymi nóżkami, z głową w książce, przed schroniskiem. Przy okazji nadarzyła się okazja na zjazd na „jabłuszku”. Ucieszony frajdą ze zjazdu w pewnym momencie zdałem sobie spraw, że jestem po za szlakiem, chyba trasa była zrobiona przez narciarzy, bo widziałem że u góry dróżka też prowadziła i na pewno była bezpieczniejsza. Znalazłem się w miejscu bardzo stromym, przedzierając się w górę miałem śnieg po kolana. Choć między nogami czułem, że obszar jest porośnięty kosodrzewiną, co w dużym stopniu zwiększało moje szanse. Oczywiście, tu przyznaje się, zachowałem się strasznie nieodpowiedzialnie. Całe szczęście Opaczność Boska na de mną czuwała 🙂
Znalazłszy właściwą drogę pognałem do „Moka”
Dalszą część postanawiam zakończyć w innym stylu, a mianowicie przez krótki filmik:
Dziękuje za uwagę
Krzysztof Prażmowski