
Lawiny schodzą, jest niebezpiecznie, przecież w Tatrach jest 3 stopień zagrożenia lawinowego. Padły słowa z ust Martyny. Było koło godziny 17, sobota, dzień przed wyjazdem. Trwała rozmowa, a raczej planowanie następnego dnia. Od początku tygodnia planowaliśmy przejażdżkę rowerem do Ojcowskiego Parku Narodowego. Z ciekawości zerknąłem na pogodę w Zakopanym, choć dobrze wiedziałem, że w całej Polsce ma być ładna pogoda. Słonecznie i bezchmurnie, nie zawiodłem się. Przy okazji patrząc na pogodę, zaglądnąłem również do TOPRowców, co piszą. Na wstępnie pojawiła się informacja, że w Tatrach jest 2 stopień z. lawinowego. Pokrywa śnieżna jest umiarkowanie związana na niektórych stromych stokach, na ogół jest związana dobrze itd. Tak brzmiał komunikat.
W tym momencie wszystko było jasne. Misiu jedziemy w góry. Martyna próbowała protestować (ma lenki wysokościowe i lawinowe). Nic nie dały protesty i tak parę godzin później, plecaki były spakowane, buty zaimpregnowane, a budzik nastawiony na 6 rano.
Budzik planowo zrzucił z łóżka. Szybko i sprawnie przygotowaliśmy kanapeczki i ruszyliśmy na dworzec, skąd o 7:20 ruszyliśmy PeKaeSem w drogę. Podczas podróży poznaliśmy bardzo miłego Pana Krzysztofa, który mieszka w Chile od 9 lat, a w tym czasie wraz ze swoją żoną Nelly. Jechali zwiedzać Podhale i jego uroki. Tak bardzo się fajnie z nimi rozmawiało, że chwila moment i już byliśmy w Zakopanym.


Po wyjściu z autokaru, leniwym krokiem udaliśmy się w stronę Kuźnic, gdzie rozpoczynał się szlak do Schroniska Murowaniec, w którym zrobiliśmy przerwę obiadową, a właściwie przerwę śniadaniowo-obiadową, ponieważ od rana w ustach mieliśmy tylko precla zakupionego na dworcu w Krakowie.


Zapomniałem o sarenkach. Przechodząc przez Zakopane, natknęliśmy się na dwie, a właściwie cztery sarny, które bez żadnego skrępowania oraz strachu, podjadały gałązki okolicznych krzaków.










Wracając do Murowańca, tam naładowaliśmy baterie i ruszyliśmy dalej. Śmiało można powiedzieć rozpoczęliśmy atak szczytowy na Kasprowy Wierch. Piszę atak, bo zostaliśmy źle pokierowani i musieliśmy się przedzierać trasą po kolana w śnieg (prawą stroną Gąsienicowej trasy narciarskiej).
http://youtu.be/gT_PjFUVfP4
Po długich i mozolnych staraniach nareszcie udało nam się wejść na szczyt Kasprowego. Tam naszemu obliczu ukazało się pasmo pięknych, białych i dzikich Tatr Polskich jak i Słowackich.


W między czasie wykonaliśmy kilka fotografii i zrobiliśmy chwilowy odpoczynek, a następnie udaliśmy się dalej w drogę, na Kopę Kondracką, po drodze spotkawszy taternika. Zagailiśmy jak wygląda dróżka na Kopę. Ten odpowiedział: Trasa długa i trudna. Są dwa miejsca, w których jest lód na skale, nie ma się czego chwycić, a bez sprzętu (raków, czekana czy kijów). Nie przeszedł by tych miejsc. Po chwili dodał. Drugi raz by nie poszedł tą drogą. Dla nas wszystko było jasne, choć mieliśmy raki. Nie spodziewałem się, że na tak prostej trasie będzie potrzebny jeszcze czekan. Zawróciliśmy. Przy okazji wracając na Kasprowy, zamieniliśmy jeszcze parę słów, dowiadując się nowych ciekawostek, a następnie pożegnaliśmy się i odbiliśmy na zielony szlak w stronę Kuźnic.



Piękna słoneczna pogoda przez cały czas nam umilała drogę 🙂 W pewnych momentach, schodząc z góry, było tak stromą, że nie miałem jabłuszka do zjeżdżania. Zmęczenie towarzyszyło nam coraz bardziej. Piątkowa potańcówka, na której wyszaleliśmy się za wszystkie czasy, sprawiała, że z każdym kolejnym krokiem opadaliśmy z sił. Udało nam się zejść do pierwszej stacji postojowo- widokowej kolejki na Kasprowy Wierch, a stamtąd została nam jeszcze tylko godzina do Kuźnic. Zadowoleni, że niedługo będziemy w mieście ochoczo, lecz z dozą smutku na twarzy, że musimy pożegnać się z górami ruszyliśmy dalej.



Zaczęło się już pomału ściemniać, ale nam to nie przeszkadzało. Oczywiście nie obyło się bez ofiarności Martyny, która w pewnym momencie leżała na ziemi. Całe szczęście skończyło się tylko stłuczeniem kolana. Po kilku minutach dotarliśmy pod kolejkę w Kuźnicach, a stamtąd na dworzec PKS zahaczając przy okazji do sklepu po prowiant na podróż do domu.
Może i opisujemy miejsca, w których byliśmy nie raz, ani nie dwa, które znamy bardzo dobrze, ale za każdym razem poznajemy je na nowo i dowiadujemy się o nich jeszcze więcej ciekawych rzeczy.
„To nie filozofia być w wielu miejscach. Filozofia, to być w tylu miejscach w ilu damy rady, a przede wszystkim wiedzieć o nich wszystko.” Tym przemyśleniem kończę naszą wspólną pracę i zapraszam serdecznie do kolejnych artykułów.
Krzysiek i Martyna